O serialu „The Witcher” zostało powiedziane tak dużo przed premierą, że zbędne chyba będzie przybliżanie jego losów, tła powstawania i wszelkich wątpliwości – słusznych i tych niezbyt – które mieli fani, zanim jeszcze padł pierwszy klaps na planie zdjęciowym.
W gruncie rzeczy „The Witcher” to dość wierny miks książkowych historii wzbogacony o kilka nowych wątków i trochę inaczej stawiający akcenty. Nie kłamały materiały promocyjne mówiące o tym, iż Ciri i Yennefer będą pełnoprawnymi bohaterkami serialu, a więc jasne jest, że skoro pierwsze epizody bazują na opowiadaniach, których osią były przecież losy Geralta, to część wątków musi zostać zbudowana na nowo.
Źle, że przedstawienie niektórych wydarzeń i bohaterów jest dość chaotyczne, bardzo różni się od książkowego i moim zdaniem konsekwencje wielu działań nie są wystarczająco dobrze pokazane i nie wybrzmiewają odpowiednio – więcej napisać nie mogę, aby nie psuć wam zabawy, ale dość powiedzieć, że scenarzyści zdecydowali się na niecodzienne rozwiązanie narracyjne.
Historia jednak zbudowana jest dość poprawnie. Widać, że twórcy odrobili lekcję z powieści i wycięli z niej te wątki, które uznali za najbardziej atrakcyjne i aktualne. Wyciągnięto mniej więcej to, czego mogliśmy się spodziewać, a więc napięcia rasowe, niechęć i strach przed obcymi, czego figurą jest oczywiście Geralt. Wychodzi to mimochodem i wychodzi dobrze. Jeśli obawialiście się, że Netflix i jego ekipa za bardzo skupią się na komentowaniu bieżących spraw, jak choćby „Carnival Row” od Amazona, to mogę was uspokoić. Tu przygoda i akcja wyznaczają rytm, a kwestie polityczne są tłem, jednym z tematów, czyli tak jak u Andrzeja Sapkowskiego.